• YouTube
  • Facebook
  • Twiter

Newsletter

Zgoda RODO

„Chemia”

2019-10-08

W ostatnim czasie na ekrany kin weszły dwa polskie filmy związane z problematyką raka. Zainteresowanie tym tematem świadczy, że jest on coraz bardziej obecny w naszym życiu, w przestrzeni naszej kultury. Filmy powstałe na podstawie historii autentycznych postaci: Magdy Prokopowicz, założycielki Fundacji Rak and Roll („Chemia”) i aktora Tadeusza Szymkowa („Żyć nie umierać”), pokazują w jak różny sposób rak determinuje życie bohaterów i ich najbliższych. W tym numerze recenzja filmu „Chemia”

   Na „Chemię” poszłam z nadzieją, że obejrzę po prostu dobry film, mógł być nawet w konwencji melodramatu, przy którym uronię łezkę. Nie znałam Magdy osobiście, tylko jej publiczny wizerunek i historię związku z Bartkiem Prokopowiczem pokazywaną i kreowaną przez media. A z tego – myślałam – jakby dobrze się postarać, mógł powstać film w stylu „Szeptów i krzyków” Bergmana, czyli emocje, przeżycia bohaterów totalnie obnażone bez taryfy ulgowej. A może najlepiej opowiedzieć tę historię prosto, w balladowym stylu… była sobie dziewczyn, poznała chłopaka…

   To, co zobaczyłam na ekranie, w ogóle nie mieściło się w skali moich filmowych wyobrażeń. Tego nie przewidziałam – kiczowaty, popowy kolaż stylów zakończony sceną jak z horroru. Filmowa narracja jest co rusz przerywana animacją rysunków, rozwijającego się w ciele bohaterki nowotworu, jakby to nie było oczywiste i reżyser musiał puszczać do nas oko, żebyśmy nie zapominali, że to film o raku. I kolejny niepotrzebny ozdobnik – snująca się od czasu do czasu postać dziewczyny (wokalistka „Micromusic”) wyśpiewującej smętne teksty, a z drugiej strony ironiczne kontrapunktowanie scen znanymi przebojami. No i na końcu scena rodem z horroru – para bohaterów w miłosnych uściskach na płycie grobowca. Tyle o formie, poetyce filmu, dalej nie chcę się pastwić. Typowy przykład przerostu formy – w dodatku niestety nie artystycznej – nad treścią.

   O czym jest więc film, co zostało z opowiedzianej historii? Według zapowiedzi mieliśmy obejrzeć film o dojrzewaniu, o wielkiej miłości zdolnej pokonać wszystkie przeszkody, a o raku miało być tak przy okazji. Tak więc przez połowę filmu Lena (Agnieszka Żulewska) uprawia szaleńczą jazdę samochodem i fruwa w tandetnej spódniczce baletnicy z różowego tiulu, a jej partner Benek (Tomasz Schuchardt) pozbywa się myśli o samobójstwie i wychodzi z czarnego pokoju z wiszącym po środku sznurem z pętlą. Przełomowa scena rozgrywa się oczywiście na cmentarzu, gdzie On wyznaje jej miłość, a ona oświadcza mu, że ma raka. Od tej chwili, pomijając wspomniane formalne „ozdobniki”, zaczyna dziać się coś ważnego – walka z rakiem, walka o kobiecość, walka o dziecko, walka o uratowanie związku, w końcu walka o życie i najbardziej dramatyczne – zrezygnowanie z walki i pogodzenie z losem. Celowo powtarzam słowo walka, bo bohaterka filmu jest pełna buntu i niezgody na zaistniałą sytuację. Rzuca wyzwania chorobie, lekarzom, mężowi, całemu światu. Decyduje się urodzić dziecko, choć zagraża to jej życiu. Raz twierdzi, że choroba jest jej osobista sprawą, to znowu, ma pretensję, że Benek nie rozumie jej potrzeb. Z kolei Benek, mimo iż bardzo się stara, nie nadąża za huśtawką nastrojów Leny i w końcu nie wytrzymuje. Choć autorzy podkreślają, że przede wszystkim miał to być film o emocjach, relacjach między bohaterami, a rak nie miał być głównym wątkiem tej opowieści, to i tak nie dało się od niego uciec, bo to rak budował ich emocje, kładł się cieniem na ich związku, zawsze był z tyłu głowy. To rak reżyserował ich życie, a oni starali się sprostać pisanym przez niego rolom.

   Razi też język filmu, pozbawiony autentycznych dialogów. Bohaterowie mówią do siebie słowami znanymi z haseł kampanii przeciwko nowotworom. W takiej poetyce i z takimi dialogami aktorzy nie zdołali zbudować przekonujących psychologicznie postaci, nie pokazali prawdziwych relacji, jakie tworzą się między ludźmi w obliczu śmiertelnej choroby. Zresztą nie z ich winy. Nie dano im bowiem do zagrania materiału osadzonego w realiach życia, fruwali woparach absurdu. Szkoda, bo dla Agnieszki Żulewskiej, jednej z najbardziej utalentowanych aktorek młodego pokolenia, była to szansa na stworzenie kreacji. Jak sama przyznała w wywiadzie dla „Zwierciadła” nie chciała bazować na obserwacji chorych na przykład na raka kobiet, zawierzyła reżyserowi i własnej wyobraźni, ale to jak się okazuje jest zbyt mało. Przyznaję, że „podglądanie” kobiet, będących w trakcie choroby byłoby nie fair, poza tym, to traumatyczne przeżycie. Nie wiem, czy aktorka czytała historie i rozmawiała z osobami, które mają za sobą doświadczenie raka piersi. Wtedy postać Leny byłaby być może nie tak jednowymiarowa. Choć przyznaję, że kilka scen filmu było naprawdę poruszających, jak np. ta przed pójściem Leny do szpitala, kiedy to przygotowuje zapasy jedzenia dla rodziny. Najbardziej prawdziwa w tym filmie była niestety rzeczywistość szpitalna i bezduszna rzeczowość personelu medycznego.

   W audycji radiowej reżyser mówił, że chce robić filmy sięgające do istoty kina, to jest przemawiające do emocji widza. Niestety „Chemia” nie trafiła do moich emocji. Jeśli już jakieś wywołała to złość, że powstał film tak irytująco niedobry, choć reżyser miał wszelkie dane, a przede wszystkim bezcenne osobiste doświadczenie, na stworzenie interesującego, poruszającego prawdą obrazu, bez upiększeń i udziwnień. Wystarczyło po prostu opowiedzieć historię. Ona sama w sobie była wystarczająco dramatyczna, żeby poruszyć emocje. Odnoszę wrażenie, że twórca „Chemii” miał zbyt wielu doradców lub za bardzo starał się uatrakcyjnić obraz filmowy, nie umiał przeprowadzić obiektywnej selekcji pomysłów. Wierzę, że następny film Bartka Prokopowicza taki nie będzie. Mniej fajerwerków, więcej prawdy.
GPO 5/2015

» powrót

©2024 Polska Koalicja Pacjentów Onkologicznych

Projekt i wykonanie: Net Partners