• YouTube
  • Facebook
  • Twiter

Newsletter

Zgoda RODO

Natalia

„Cały czas biegnę do mety z napisem ZDROWIE”

Uzupełnienie leczenia konwencjonalnego odpowiednią interwencją psychoterapeutyczną, przeciętnie zwiększa dwukrotnie długość przeżycia chorych, przy znacznie poprawionej jakości życia.

   Mam na imię Natalia, mam 39 lat. Chciałabym podzielić się moimi doświadczeniami, opisać korzyści, jakie osiągnęłam dzięki zetknięciu się z psychoonkologią, a zwłaszcza z metodą Carla Simontona. Do psychoonkologa nie trafiłam od razu – w momencie diagnozy, zajęło mi to sporo czasu…

   Zachorowałam na raka piersi 9 lat temu. Miałam 30 lat. Moja córeczka miała wtedy półtora roku. Przeszłam standardowe leczenie – operację, chemioterapię. Wówczas wydawało mi się, że jestem u kresu swojej wytrzymałości i że nie można więcej znieść. A jednak można…

   Wróciłam do tzw. „normalnego życia”, czyli „życia w pędzie” przeciętnej trzydziestokilkulatki, starającej się pogodzić obowiązki pracy w korporacji z byciem młodą mamą. Raka uznałam za właściwie zamknięty rozdział mojego życia. Jednak gdzieś z tyłu głowy wisiało nade mną widmo nawrotu choroby. Wtedy uważałam, że nawrót to koniec (czyli śmierć), że nawet nie poddam się chemioterapii, bo po co się męczyć, jak i tak to nic nie pomoże. Trochę zaczynałam być zmęczona życiem w pędzie i marzyłam o odpoczynku, np. takim rocznym urlopie. Odpoczęłam więc.

   Dostałam nawrót raka po pięciu latach od pierwszej diagnozy. Po tych magicznych pięciu latach wolnych od choroby. Nawrót był w postaci przerzutów do śródpiersia i płuc. Zaczęłam chemioterapię. Mój nowy lekarz na pierwszej wizycie powiedział mi: „Proszę Pani, w tym leczeniu najważniejsza jest psychika.” Wtedy to zdanie nie  zastanowiło mnie w ogóle. Nie wiedziałam, że to jedno zdanie ma aż taką moc i że tyle doświadczę w temacie własnej psychiki.

   Doszłam do wniosku, że skoro sztab moich lekarzy właściwie nie ma mi do zaproponowania takiego leczenia, które szybko i skutecznie mnie wyleczy, więc sama muszę zaangażować się w walkę z rakiem. Zaczęłam swoją własną drogę do zdrowia. Chciałabym wyraźnie podkreślić, że poddałam się dokładnie takiemu leczeniu, jakie zalecili mi lekarze onkolodzy: chemioterapeuci, radioterapeuci, chirurdzy, neurochirurdzy. Nie odważyłabym się robić na sobie eksperymenty w postaci odmówienia przyjmowania chemioterapii i przejścia na magiczne napary z ziół lub soczki. To byłby skok na bungee, ale bez liny. Osobiście nie znam żadnej osoby wyleczonej bez udziału medycyny konwencjonalnej. Zaczęłam szukać czegoś komplementarnego do leczenia konwencjonalnego. Trafiłam na książkę „Antyrak” Davida Servana Schreibera. Ta książka daje ogromna nadzieję ludziom w takiej sytuacji. Druga, bardzo podnosząca na duchu to „Mój powrót do życia” Lance’a  Armstronga. Tak, dzisiaj wiem, że David Schreiber już nie żyje, a Lance’owi odebrano medale za doping. Nie mniej jednak pozostaną moimi bohaterami na zawsze.

   Po nawrocie choroby przestałam czytać statystki dotyczące wyleczeń, śmierci itd. Raczej nie były optymistyczne. A może tą wyleczoną jedną na milion będę właśnie ja? Moja córka mnie potrzebuje. W tej roli nie da się mnie zastąpić. Wybrałam więc życie, przejęłam nad nim kontrolę i aktywne uczestniczenie w procesie zdrowienia. Zaczęłam rozpatrywać swoją chorobę w sposób holistyczny, całościowy, czyli  ciało-umysł-dusza. Doszłam do wniosku, że ten rak znowu daje mi sygnał, że być może robię coś nie tak, więc czas na zmiany. Być może po pierwszej diagnozie nie odrobiłam pracy domowej? Nadszedł czas na nadrobienie zaległości

   Przeczytałam, że ogromną rolę w chorobie nowotworowej odgrywa nasz układ odpornościowy. Badania naukowe, ale też i zwykłe obserwacje każdego z nas, wskazują, że zapadamy na choroby znacznie częściej, gdy jesteśmy pod wpływem negatywnych emocji. W większości przypadków choroba nowotworowa zostaje zdiagnozowana w momencie osłabienia tego układu. Mój układ immunologiczny był prawdopodobnie w złej kondycji przez wiele lat przed zachorowaniem i nie poradził sobie z uszkodzonymi komórkami, których powinien się pozbyć. Czy mój tryb życia był aż tak nie zdrowy? Nie wiem. Ale nie zaszkodzi postarać się i zrobić coś dla własnego układu odpornościowego i przejść na zdrowy tryb życia? Czyli zdrowe odżywianie - unikanie produktów przetworzonych, dużo warzyw, owoców zbóż pełnoziarnistych, kasze, ryby, mniejsza ilość białka zwierzęcego. Regularne ćwiczenia fizyczne, ruch na świeżym powietrzu, dostateczna ilość snu, czas na relaks. A przede wszystkim umiejętność radzenie sobie z emocjami i dbanie o dobrą kondycję naszej psychiki. Pozwolę sobie wysunąć tezę, że dobra kondycja psychiczna to ok. 80% tego zestawu. Stany depresyjne, tzw. doły czy czarne myśli mogą się okazać bardziej toksyczne i kancerogenne niż hamburger zjedzony w  McDonaldzie. Ale pewnie u każdego jest inaczej. I nie chodzi o to, żeby unikać sytuacji stresowych, bo ich nie unikniemy.

Zaczęłam rozpatrywać swoją chorobę w sposób holistyczny, całościowy, czyli ciało-umysł-dusza.
 
   Chodzi o to, żeby sobie w takich sytuacjach radzić. Ale czy tego można się nauczyć? Czy można zmienić swój charakter w drugiej połowie życia? Okazuje się, że można w każdym momencie. Nigdy nie jest za późno na zmiany. Można oduczyć się pewnych zachowań, zmienić myślenie.

   Pomimo chemioterapii zadbałam o swoją dietę, ćwiczyłam aerobik, spacerowałam z psem, pływałam, wyjeżdżałam na narty. Jednak najtrudniejsza praca, to praca z własnym umysłem. Złe wyniki badań załamywały mnie. Popadałam w tzw. doły, poczucie zwątpienia, beznadziei i apatii. Dni poprzedzające badania i oczekiwanie na wyniki były nie do zniesienia. Nie pomagało zaklinanie rzeczywistości „będzie dobrze, będę zdrowa”. Wyniki nie chciały być inne niż były. Wiadomo to są już przerzuty. Czy będą mi odciągać wodę z płuc? Czy umrę poprzez zaduszenie? Dusza wyje, ciało autentycznie boli, oddech jest płytki. Paraliżujący strach przydusza i budzi w nocy co godzinę. Tak, to jest IV terminalne stadium raka. Z tego się nie wychodzi…tak wtedy myślałam, Strach mnie paraliżował. Umysł się miotał. Ewidentnie nie radziłam sobie z emocjami i nie miałam pojęcia, jak to zmienić. Wiedziałam, że potrzebuję czegoś innego, jakiejś terapii, która uspokoi mój umysł. W internecie natrafiłam na stronę Fundacji „Ogród Nadziei” i zgłosiłam się na konsultację do psychoonkologa. To był przełom w moim podejściu do choroby. Poznałam metodę Carla Simontona opartą na pracy z przekonaniami, z wyobraźnią, treningu medytacji i wizualizacji. Z terapią simontonowską zetknęłam się już wcześniej po pierwszej diagnozie w Centrum Onkologii. Wówczas rehabilitacja po operacji obejmowała również kilka zajęć z psychologiem p. Mariolą Kosowicz. Jednak wtedy nie byłam chyba jeszcze gotowa na tę terapię i potraktowałam ją raczej pobieżnie.

   Teraz doznałam olśnienia. Oto Carl Simonton nie żaden bioenergoterapeuta, zielarz, uzdrowiciel, ale dyplomowany lekarz onkolog-radioterapeuta i psychoonkolog prezentuje program psychoterapeutyczny. Program, który stanowi uzupełnienie konwencjonalnego leczenia onkologicznego i – co najważniejsze – nie ma go zastępować. Program Simontona jest teraz nauczany w wielu krajach Europy (w tym w Polsce), USA i Japonii. Był pierwszym programem psychoterapeutycznym, który w badaniach naukowych wykazał, że uzupełnienie leczenia konwencjonalnego odpowiednią interwencją psychoterapeutyczną, przeciętnie zwiększa dwukrotnie długość przeżycia chorych, przy znacznie poprawionej jakości życia.

   Carla Simontona zainteresował fakt, że niektórzy pacjenci odzyskują zdrowie, a inni umierają, choć jedni i drudzy mieli taka samą diagnozę. Dlaczego niektórzy pacjenci – w lepszym stanie z medycznego punktu widzenia – popadają w apatię i niechęć do leczenia, a wręcz do życia, a inni pacjenci w gorszym stanie nie?
   Punktem wyjścia w podjęciu przeze mnie terapii psychoonkologicznej była znowu moja wola życia i przejęcie kontroli nad własnym życiem.A ktoś kiedyś powiedział nawet, że „medycyna jest bezradna wobec woli życia”.

   Przeczytałam książki nawiązujące do metody simontonowskiej, które wg mnie powinny być lekturą obowiązkową dla każdego pacjenta onkologicznego: „Triumf życia” C. Simonton, „Rak. 50 kroków po poznaniu diagnozy” G. Anderson, „Jak żyć z rakiem i pokonać go?” C. Simonton, R. Henson, „Przekroczyć zwrotnik raka” K. Bryniarska, B. Kaper, M. Kaznowska, A. Trzepizur, A. Zakrzewska.

   Wzięłam udział w warsztatach psychoonkologicznych wg Programu Simontona organizowanych przez Fundację Psychoonkologii „Ogród Nadziei”. Warsztaty pomagają osobom z  diagnozą przystosować się do nowej sytuacji, zaakceptować chorobę i nauczyć się z nią walczyć. Były to warsztaty: trening antystresowy, uważności – Mindfulness, komunikacji, asertywności, psychodietetyki, gotowania wg 5 Przemian, coaching zdrowego stylu życia. Podjęłam psychoterapię indywidualną wg Programu Simontona, która obejmowała pracę z przekonaniami, trening medytacji i wizualizacji. W tej metodzie nie chodzi o tzw. pozytywne myślenie tylko o zdrowe myślenie. Czy stanie przed lustrem i powtarzanie „będzie dobrze, będę zdrowa, będę zdrowa” to nie jest raczej zaklinanie rzeczywistości? Mam wrażenie, że jest to przekrzykiwanie własnych lęków, zagłuszanie własnego przerażenia i zamiatanie problemu pod dywan. Czy nie zdrowiej byłoby dokonać konfrontacji z tymi lękami, rozpoznać je, nazwać, zaakceptować? Przekonania nie mają być na siłę pozytywne, mają być przede wszystkim zdrowe. Zapisałam setki kartek swoimi niezdrowymi przekonaniami i „przerobiłam” je na nowe i zdrowsze. Takie, które m.in. pomagają mi chronić moje życie i zdrowie i pozwalają mi czuć się tak jak chciałabym się czuć.

   Zaczęłam stosować tzw. mentalne kroplówki, czyli wizualizację procesu leczenia. Polega to na wprowadzaniu się z stan medytacji, czyli głębokiego relaksu i wyobrażaniu sobie np. jak chemioterapia i białe krwinki niszczą komórki rakowe. Następnie wizualizacji siebie w pełnym zdrowiu i radości. Co w zamian otrzymałam? Zaakceptowałam sytuację, poprawił się mój stan psychiczny. Nauczyłam się zamieniać niezdrowe przekonania w zdrowe. Wzmocniłam własny system immunologiczny i nabrałam sił witalnych do walki z chorobą. Zaczęłam skupiać się na własnych możliwościach a nie na ograniczeniach. Zmieniłam nastawienie do życia i choroby, a moje spojrzenie w przyszłość stało się radosne.

   Jednak to nie koniec tej historii. Przeżyłam jeszcze cięższe chwile. Niestety dwa lata po nawrocie pojawiły się przerzuty do kości, które dawały niewyobrażalne dolegliwości bólowe i  doprowadziły do tego, że mogłam chodzić już tylko o kulach lub poruszać się na wózku inwalidzkim. Problemem były podstawowe czynności życiowe. Zażywałam regularnie silne środki przeciwbólowe (w tym morfinę). Nie byłam w stanie prowadzić samochodu, robić zakupów. Sytuacja nie była zbyt kolorowa. Moje unieruchomienie trwało około pięć miesięcy. Co było dziwne ta sytuacja nie załamała mnie tak, jakby się wydawało, że powinna mnie załamać. Po prostu byłam przekonana, że teraz muszę trochę poleżeć, ale w końcu wstanę. Medytowałam, wizualizowałam, że chodzę, biegam, pływam, tańczę. To były właśnie te narzędzia, które miałam do dyspozycji, więc dlaczego miałam ich nie użyć? A poza tym cóż innego można robić, kiedy się spędza 20 godzin na dobę leżąc w łóżku?

   Trafiłam do trzech nowych lekarzy z CO – chemioterapeuty, radioterapeuty, leczenia bólu. Moje leczenie zostało zmienione. Bardzo mnie to wzmocniło i fizycznie i psychicznie. Nastąpiła regresja choroby. Zaczęłam na nowo chodzić. Zaczęłam pływać, tańczyć, ćwiczyć. Dobre decyzje dotyczące leczenia oraz własna praca nad sobą poskutkowały. Mam wręcz wrażenie, że moje dobre nastawienie do tabletek, które łykam sprawia, że mój organizm nie stawia im oporu. Dlaczego kiedyś miałam mnóstwo skutków ubocznych, a teraz nie mam prawie żadnych? Czy jestem w stanie swoim umysłem zaprogramować tak swoje ciało, aby nie stawiało oporu lekom? Nie wiem. Myślę, że moje ostatnie doświadczenia to właśnie efekt leczenia komplementarnego, czyli medycyny konwencjonalnej uzupełnionej pracą z psychoonkologiem. Muszę oczywiście wspomnieć tutaj o wsparciu najbliższych, które jest nieocenione i daje poczucie bezpieczeństwa.

   Rak po raz drugi daje kopa, ale to takiego, że w końcu nadchodzi przebudzenie. Rak w pewnym sensie wyzwala. Teraz każdy krok jest świętem. Żyję tu i teraz. Jeszcze nie mogę napisać zakończenia tej historii. Cały czas biegnę do mety z napisem ZDROWIE. Ale sama droga też może być wartością i celem. Ludzie dzielą się na żywych bądź martwych. Każdy jest umierający, zdrowy czy też chory, ponieważ każdy z nas umrze. Ja jestem żywa. Wciąż żyję. Dużo zrozumiałam. Doceniłam to, co mam. Moje życie nie będzie już nigdy tzw. „normalne”, ale czy przez to jest gorsze? Zdecydowanie nie. I może się to wydawać, że to zdanie szaleńca, ale jestem szczęśliwa.

   Szczerze polecam spotkanie z psychoonkologią. Pomoc psychoonkologiczna powinna być bardziej promowana. Nawet jeżeli takie wsparcie jest dostępne, to jest pewna niechęć do korzystania z niego. Bo takie są stereotypy. Rola psychoonkologii jest niedoceniana i traktowana po macoszemu. Nie ujmuję zasług moim lekarzom-onkologom, ale bez pracy nad moim umysłem, jaką wykonałam być może nie byłoby mnie teraz tutaj.

   Jeżeli moimi słowami sprawię, że chociaż jedna osoba będąca w podobnej sytuacji odzyska nadzieję, determinację i siłę oraz zostanie zainspirowana do pracy nad sobą pod okiem psychoonkologa, to udowodnię sobie, że warto dzielić się swoimi doświadczeniami. Czyli, jak ja mogę żyć pełnią życia, to i ta osoba może. Przypomina się scena z kultowego polskiego filmu „Seksmisja”: Bocian! Patrz! Bocian! Jak on żyje, to znaczy, że my też możemy. Bocian, bociuś! Wiec mogę być tym bocianem. 

 
GPO 3/2012

» powrót

©2025 Polska Koalicja Pacjentów Onkologicznych

Projekt i wykonanie: Net Partners