Anna Nowakowska
Historia, która przyniosła mi szczęście
Historia Ani Nowakowskiej założycielki Fundacji SANITAS to gotowy scenariusz na hollywoodzki film, tyle w niej dramatycznych przełomów, wzruszających momentów, wspaniały facet i happy end. Jak sama pisze, to historia, która przyniosła Jej szczęście, ale droga do niego wiodła przez tragiczne wydarzenia, wymagała hartu ducha i wsparcia bliskich ludzi. Przeczytajcie opowieść Ani i obejrzycie krótki film, który już o niej powstał na stronie >link<
Miałam 24 lata.
Rok zaczynał się dla mnie szczęśliwie. Byłam z facetem, z którym planowaliśmy wspólną drogę życia. Nawet wstępnie ustaliliśmy datę ślubu na wrzesień.
Zawsze dbałam o swoje zdrowie, regularnie poddawałam się badaniom profilaktycznym. Jednak nie przypuszczałam, że tym razem odwiedziny w gabinecie ginekologicznym zmienią całe może życie. Podczas kontroli okazało się, że mam niewielkie zmiany na jajniku wymagające zabiegu. Bez jakichkolwiek domysłów zrobiłam, co mi zalecono. W umówionym terminie udałam się do szpitala na zabieg wycięcia guzka. Jednak podczas operacji lekarze zadecydowali o wycięciu całego jajnika. Czekałam na wyniki histopatologiczne, które traktowałam jak zwykłą formalność. Czekanie to troszkę się przeciągało, aż w końcu zadzwonili ze szpitala. Odbierając wyniki usłyszałam, by udać się od razu na oddział do mojego lekarza. Tak też zrobiłam. Kiedy weszłam do gabinetu, obecne tam lekarki poderwały się nagle. Poprosiły, żebym poczekała na mojego lekarza, który właśnie operował. Chciałam przyjść nazajutrz, ale mi nie pozwoliły. Jedna zaczęła gdzieś telefonować, druga wzięła mnie za rękę i zaprowadziła pod blok operacyjny. „Po co taki pośpiech, przecież oni operują, czemu nie można zaczekać, o co chodzi?” – z takimi myślami zostałam sama przed drzwiami bloku operacyjnego. Kiedy się w końcu otworzyły, zobaczyłam mojego lekarza z ordynatorem idących w moją stronę. Już wtedy wiedziałam, że dzieje się coś złego.
Zaprowadzili mnie bliżej okna. Chyba po to, że jakbym zemdlała, to łatwiej mnie byłoby ocucić. „Pani Aniu, mamy złą wiadomość – usłyszałam głos ordynatora – wykryto u pani raka jajnika”. Zamarłam. Widziałam, że czekali na moją reakcję, na płacz, panikę, osłabnięcie. Minęło chyba ze 20 sekund i usłyszałam swoje słowa: „Dobrze, więc co teraz robimy?” – tak właśnie powiedziałam. Bo wiedziałam, że damy radę, że wszystko musi być dobrze. Nie ukrywali zaskoczenia moją reakcją. Wyszłam ze szpitala dziwnie spokojna. Nie wiedziałam tak naprawdę, w jakim stadium była choroba. Nie wiedziałam, co będzie dalej. Wróciłam do domu, nie mówiąc o niczym rodzinie. Mój facet bardzo mnie pocieszał i był przy mnie. Już za kilka dni miałam jechać do kliniki oddalonej 600 km od mojego miasta. W domu powiedziałam, że jadę tylko na dodatkowe badania i zwykłą konsultację. Dopiero na miejscu się dowiedziałam, jaki jest faktyczny stan, że to rak złośliwy i natychmiast jest konieczna chemioterapia. I wtedy bardzo szybko dotarło do mnie, co mnie naprawdę spotkało. Najtrudniejsze było zadzwonić do mamy i powiedzieć prawdę. Chciałam jej oszczędzić nerwów, stresów, zmartwienia. Powiedziałam, że chemioterapię podejmuję profilaktycznie, by mieć 100% pewności, że jestem zdrowa. Ale nie udało się. Mama doskonale wiedziała, z czym się wiąże słowo rak.
Po pierwszej chemii dobrze się czułam. Problemy zaczęły się po drugiej. Zaczęłam często słabnąć, wymiotować. Mój partner mnie wspierał jak mógł. Był cudowny. Miałam w nim ogromne oparcie, po prostu był. Między chemiami miałam 5 dni, podczas których normalnie funkcjonowałam. Nosiłam długie włosy, ale po pierwszej chemii ścięłam je na zupełnie krótkie. W końcu nadszedł ten dzień, kiedy włosy zaczęły mi wypadać garściami. Wydawało mi się, że jestem na to przygotowana. Nie bałam się tego. Myślałam, że nie będzie to dla mnie traumatyczne, bo przecież odrosną. Nie na wszystko można się przygotować, nie można przewidzieć własnych emocji. Płakałam. Byłam na siebie zła, że walczę z rakiem, a włosami się przejmuję.
Gdy zachorowałam, studiowałam zaocznie na drugim roku. Zaciągnęłam kredyt na studia. Kiedy to się zaczęło, nie miałam sił na wyjazdy i naukę. Wiedziałam, że muszę zostawić lub zawiesić studia. Nie pozwoliła mi na to moja grupa. Gdyby nie oni i dobre serca profesorów, pewnie nie udałoby mi się szczęśliwie zakończyć studiów razem z kolegami.
Między kolejnymi chemiami, kiedy chodziłam po mieście, nie czułam się w pełni wartościową kobietą. Świat wydawał mi się inny. Te same ulice, ci sami znajomi, rodzina, wszystko takie samo, a ja czułam, jakbym była gdzieś poza tym. Kiedy opowiadałam o swoich uczuciach, wiedziałam, że inni nie są w stanie do końca mnie zrozumieć. Bardzo chciałam porozmawiać z osobą będącą w podobnej sytuacji. Nie udało mi się z nikim skontaktować. Czułam się wyobcowana, z coraz mniejszym poczuciem własnej wartości. Mimo tego, byłam pełna życia, korzystałam z każdej chwili lepszego samopoczucia, znajdując sposoby na odstresowanie. Dobrze się też czułam na oddziale w klinice, wśród pielęgniarek i lekarzy.
W końcu powrócił temat ślubu. Zdążyłam już go wyrzucić z mojej głowy jako nierealny w obecnej sytuacji. Jednak mój chłopak stwierdził, że nie będziemy go odkładać. Przecież chemia miała zakończyć się przed terminem ślubu, a później miało być już kolorowo. Więc zaczęliśmy przygotowania. Z chemioterapii wracaliśmy 10 godzin. Prawie nieprzytomną zawoził mnie do domu. Wszystkim zajmowaliśmy się sami, więc kiedy tylko dochodziłam do siebie na kilka dni przed kolejną chemią, działaliśmy prężnie. Nie przejmowałam się tym, jak będę wyglądała na ślubie. Suknię wybrałam pierwszą lepszą. Wszystko szło do przodu, chemia za chemią wraz z organizowaniem ślubu, aż do momentu, kiedy po kolejnej terapii powiedziano mi, że po zakończeniu cyklu będę musiała przejść radykalną operację wycięcia narządów rodnych. Bajka się skończyła. Załamałam się. Nie tak miało być. Desperacko szukałam konsultacji z lekarzami, którzy powiedzieliby mi, że można zaryzykować, że nie trzeba operować. Niestety, każdy potwierdzał potrzebę operacji i powagę sytuacji. Już będąc w klinice próbowałam rozmawiać na temat możliwości obejścia operacji. Dopiero wtedy lekarze w zdecydowany sposób mi uświadomili, jaki jest mój stan mówiąc, że się rozczulam operacją, myślę o dziecku, a przecież walczę o życie. Otworzyły mi się oczy. Dotarło do mnie, że zajmuję się o ślubem, planuję przyszłości, a przecież może do tych chwil nie dojść, ponieważ zabraknie czasu. Nie zdawałam sobie sprawy z powagi mojej sytuacji aż do tamtego dnia.
Po powrocie do domu po kolejnej chemii, zamknęłam się w sobie. Pojechałam sama do zaprzyjaźnionego pensjonatu, by się ogarnąć, opanować emocje, przemyśleć wszystko. Od tego momentu zmieniłam się. Pogodziłam się nawet z myślą o śmierci. Co dziwne, wcale się tego nie bałam. Nigdy też nie zadawałam pytania: „Dlaczego, dlaczego ja?” Pojechałam w końcu na kolejną chemię. Podczas tego pobytu w szpitalu czułam się coraz gorzej, słabłam, bardzo wymiotowałam, nie miałam sił się podnieść, szybko traciłam na wadze. Podjęłam decyzję o odwołaniu ślubu. Przecież nie mogę dopuścić, by On tak się poświęcił. Kochałam Go najbardziej na świecie, ale nie mogłam tak. Nawet, jeśli będę żyła, to przecież pozbawiam ukochanego mężczyznę posiadania biologicznych dzieci, o których marzył. Zasługuje na lepszą przyszłość. Powiedziałam Mu o tym. Był zaskoczony, smutny i w szoku. Zdawał sobie ze wszystkiego doskonale sprawę, wiedział – i to jeszcze wcześniej ode mnie – że będę musiała się poddać operacji oraz z czym to się wiąże i już w tamtym momencie był zdecydowany na adopcję. Czekał, aż do siebie dojdę, by mi o tym powiedzieć. Mówił, że myślał nad tym i nie wyobrażał sobie inaczej. „Musimy być razem bez względu na wszystko” – powiedział. Po długich rozmowach zdecydowaliśmy się, że nie będziemy odwoływać niczego naszych planów. Będzie, co ma być. Wiedzieliśmy, że nie wiadomo, czy czasem nie zostanie wdowcem zbyt wcześnie, ale żartowaliśmy z tego.
Odtąd moje życie miało dwie drogi, jedną była walka z chorobą, tragedia, cierpienie i wielka niewiadoma, a drugą ślub, radość i szczęście. Zbliżała się ostatnia chemia i dzień ślubu. Moja kosmetyczka miała nie lada pole do popisu. Byłam bez rzęs, brwi, blada jak ściana. Fryzjerka też się spisała, układając sztuczne, krótkie włosy przyczepione do mojej głowy. Osoby, które nie wiedziały o chorobie wcześniej, niczego nie podejrzewały, patrząc na mnie. Impreza była fantastyczna. Adrenalina zrobiła swoje, bawiliśmy się do rana. Na drugi dzień czułam się już zdecydowanie gorzej. Po weselu pojechaliśmy nad morze. Jednak musieliśmy wrócić wcześniej ze względu na mój pogarszający się stan.
Tydzień później jechaliśmy już na operację, po której długo do siebie dochodziłam fizycznie i psychicznie. Miałam wahania nastroju. Każdy widok małego dziecka w telewizji czy wózka na ulicy, powodował smutek, załamanie, poczucie braku własnej wartości. Prawie dwa lata zajęło mi pogodzenie się z brakiem możliwości posiadania biologicznych dzieci. Zaczęliśmy już konkretnie rozmawiać o adopcji. Z upływem czasu zrozumiałam, co jest najważniejsze w życiu. Wcześniej wydawało mi się tylko, że wiem. Zaczęłam korzystać aktywnie z każdego dnia, jaki był mi dany. Jak tylko doszłam do siebie fizycznie, wróciłam do pracy. Stałam się radośniejsza, nie przejmuję się drobnymi sprawami. Uwielbiam spędzać czas w gronie znajomych, robić rzeczy szalone, o których bym wcześniej nie pomyślała. Korzystam z życia i cieszę się z każdej chwili mi danej. To, że spotkałam takiego człowieka, jak mój mąż, dało mi życie, nowe życie i pomogło wygrać z chorobą. Jest On dla mnie najcenniejszym darem, jaki mnie dotąd spotkał.
Pewnego dnia, po upływie półtora roku od kwalifikacji adopcyjnej, kiedy pracowałam, zadzwonił telefon. Nim się obejrzeliśmy, byliśmy już w domu we troje, my i nasz cudowny synek. Dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy go, nie zapomnę nigdy. Nie wyobrażam sobie życia bez mojego synka. Teraz wiem, że po chorobie moje życie zmieniło się na lepsze. Cierpienie było „chwilą” a to, co dostałam w zamian, jest dla mnie bezcenne. Jestem szczęśliwa.
Uratowała mnie dbałość o własne zdrowie, w konsekwencji o życie. Nie wszystko możemy w życiu przewidzieć, ale na niektóre rzeczy mamy, choć mały wpływ. Czy warto płacić cenę szczęścia i życia za brak kilku chwil w roku w gabinetach lekarskich? Ja odpowiedź znam.
Po wygranej z rakiem, nie mogłam zapomnieć o przeżyciach związanych z chorobą. Postanowiłam założyć stowarzyszenie, dzięki któremu mogłabym wspierać oraz integrować osoby zmagające się z rakiem i pomagać ich rodzinom. Tak powstało Stowarzyszenie na Rzecz Walki z Chorobami Nowotworowymi SANITAS.
Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby ludzie walczący z rakiem nie byli pozostawienie sami sobie i mieli szansę, wsparcie, by zdrowieć po ludzku, aby już nikt nie dopisywał się do grona osób, u których raka wykryto zbyć późno.

GPO 4/2013