Marzena Erm
Jestem w swoim życiu bardzo wpływową postacią
Marzena Erm, jest młodą, 28-letnią pacjentką, od 5 lat zmagającą się z bardzo złośliwą postacią chłoniaka Hodgkina. Mimo tego jest osobą pełną optymizmu i radości. Żyje pełnią życia, niezwykle aktywnie. Jej historię opisaliśmy w „Głosie Pacjenta Onkologicznego” nr 2/2015. Teraz Marzenka dzieli się z nami swoim doświadczeniem wyniesionym z warsztatów psychoonkologicznych metodą Simontona.
fot. Rafał Klimkiewicz, EDYTOR.net
Nie zdawałam sobie sprawy jak ważne jest wsparcie psychoonkologa, dopóki nie skorzystałam z jego pomocy. I nie chodzi o to, że byłam w kryzysie i mnie przycisnęło. Nie. Nie widziałam powodu dla którego miałabym korzystać ze wsparcia dla pacjentów onkologicznych, bo w moim mniemaniu radziłam sobie z chorobą całkiem nieźle. Byłam przekonana, że dopóki „jakoś” daję radę, to nie potrzebuję pomocy. Z moich obserwacji wynika, że zdecydowana większość chorych ma podobne przekonania – „jakoś” wystarczy. Później na własnej skórze doświadczyłam tego, że „jakoś” można zamienić na „jakość”.
Trafiłam na terapię Simontona – program skierowany do osób chorych onkologicznie – w dobrym stanie psychofizycznym, oczekując tam raczej komunałów w stylu „ciesz się chwilą, nie myśl o tym co będzie”. Terapia trwała 5 dni, a prowadziła ją psychoonkolożka pracująca w Stowarzyszeniu Unicorn, terapeutka, która była niesamowicie spójna w tym, czego nas uczyła z tym, jaka była. Jak się okazało, moje przewidywania odnośnie tego, czego się mogę spodziewać po takich warsztatach, były kompletnie chybione.
To, co zrobiło na mnie największe wrażenie to praca nad przekonaniami. Niby wiedziałam, że nasza sytuacja życiowa jest w znacznej mierze subiektywną oceną, a nie obiektywnym szczęściem lub nieszczęściem, ale sama wiedza na jakiś temat jeszcze nic nie zmienia. Dlatego potrzebne były właśnie zajęcia warsztatowe, praca nad wdrożeniem tej wiedzy w życie. Dzięki niej każdego dnia łapię się na tym, że często idę ścieżką myślową, która wcale nie prowadzi mnie do zdrowia. Obserwacja i wiedza jak mogę to zmieniać, pozwala mi na samodzielne modelowanie moich przekonań i ostatecznie na zdrowszy i mądrzejszy styl życia. Wiem też, że w ogromnej mierze sama jestem odpowiedzialna za to, jak się czuję i choć sytuacji, która do tego doprowadziła, a więc konkretnego faktu nie zmienię, to mogę zmienić swój do niego stosunek i czerpać z niego możliwie jak najwięcej dobra. Ostatecznie mogę powiedzieć, że poprawiły się moje relacje z rzeczywistością. Okazuje się, że jestem w swoim życiu bardzo wpływową postacią.
Na moją rzeczywistość wpłynął również taki drobiazg, jak podmienienie kilku wyrazów w moim słowniku, np. „muszę” na „chcę”. Okazuje się, że w ciągu dnia mam mnóstwo rzeczy, które robię tak naprawdę dla siebie, a nie z jakiegoś przymusu. I tak np. nie muszę umyć dzisiaj okien, tylko chcę je umyć, bo lubię, kiedy są czyste. Nie muszę wcześnie rano wstawać, tylko chcę, aby zdążyć ze zrobieniem ważnych dla mnie rzeczy. I tak na koniec dnia okazuje się, że spędziłam go robiąc co chcę. Przekonanie o tym, że się chce, a nie musi, zwiększa satysfakcję z życia z całą jego rutyną.
Niezwykłym doświadczeniem było też dla mnie to, co wchodziło w zakres tematu integrowania życia i śmierci, zdrowia i choroby. Chodzi o rodzaj medytacji, wizualizacji, którą poprowadziła terapeutka. Do tej pory spotykałam się jedynie z metodami, które proponowały mi zanurzenie się w sielskich wyobrażeniach: relaks na plaży, szum morza. A tu niespodzianka – wyobraź sobie, że został ci rok życia... Co chcesz zrobić z tym czasem? Gdzie jesteś? Z kim? Czas podczas takiej wizualizacji szybko leci tak, że w końcu zostaje ci jeden dzień życia. I oto zaczęła się u mnie praca nad uświadamianiem sobie swoich pragnień i marzeń, których realizację zostawiałam na później, które może przecież nie nadejść. Zaczęło do mnie docierać, czego tak na prawdę chcę, na czym mi najbardziej zależy, a wtedy przyszedł moment konfrontacji z tym, co faktycznie robię i jak żyję. Ta świadomość jest z kolei bodźcem do zmian, do wejścia w lepszą „jakość”.
To tylko niewielki ułamek tego, co się we mnie zadziało na warsztatach. Bez wyolbrzymiania mogę powiedzieć, że każde zagadnienie, które wchodziło w program terapii Simontona wpłynęło na jakość mojego życia w chorobie. To nie były wykłady, to nie było po prostu budowanie świadomości. To był warsztat, na którym my, chorzy mogliśmy nauczyć się nowego, prozdrowotnego myślenia, które jednak ani trochę nie opiera się na „hurraoptymizmie” i fałszowaniu rzeczywistości. Uświadomiłam sobie, że dysponuję skrzynką z narzędziami, którymi mogę się posługiwać, aby samodzielnie zmieniać swoje myślenie na takie, które prowadzi mnie do radości z życia, a także oswaja z jego końcem. Radość i oswojenie to bardzo ważne składniki satysfakcjonującego życia w chorobie nowotworowej, a psychoonkologia z terapią Simontona włącznie jest moim zdaniem absolutnie niezbędnym wsparciem leczenia onkologicznego. Wszystkim chorym życzę, aby nie zadowalali się tym, że „jakoś” dają radę, bo tuż za rogiem, w gabinecie psychoonkologa czeka na nich „Jakość”.
Marzena Erm
GPO 2/2016
GPO 2/2016