• YouTube
  • Facebook
  • Twiter

Newsletter

Zgoda RODO

Danuta Lojek

W onkologii chodzi przede wszystkim o czas i wczesne wykrycie

Z Karwiny w Czechach dotarła do nas niezwykła historia mieszkającej tam od wielu lat Polki, Pani Danuty Lojek, która przez ponad pół wieku zdołała pokonać aż 6 złośliwych nowotworów. Jak podkreśla jej syn, było to możliwe dzięki czujności onkologicznej samej chorej i umiejętnością opiekujących się nią lekarzy, polskich autochtonów z Zaolzia.

   Szanowna Pani Redaktor,
 
   Bardzo dziękuję za opublikowanie historii walki z rakiem – a raczej całej wojny – stoczonej w czasie blisko 5. dekad przez moją mamę z  sześcioma nowotworami. Mama raczej nie była zadowolona z pomysłu opublikowania w  Polsce dziejów jej zmagań z rakiem, ale jednak udało mi się ją przekonać. Chciała też zachować anonimowość, ale w tej kwestii również znalazłem odpowiednie argumenty. Na całym świecie miliony ludzi fascynują się historiami chorych na raka, zwłaszcza jeżeli dotyczą sławnych, medialnie znanych osób. Wiele osób uważa, że bogatemu i sławnemu musi się udać, ponieważ ma kasę i zapłaci za leczenie. W rzeczywistości niewielu chorym udaje się pokonać raka dzięki pieniądzom. Przykładami na to są Patrick Swayze czy Steve Jobs, ponieważ w onkologii chodzi przede wszystkim o czas i wczesne wykrycie, a reszta to już sprawne ręce chirurga i wiedza onkologa.
 
   Dlatego właśnie w  autentycznej historii mojej mamy widzę wsparcie dla osób zwykłych, z prowincji, bez znajomości w świecie medycznym. Tacy ludzie mogą, i często wpadają w depresję, są w złym stanie psychicznym. Osobiście wierzę, że Pan Bóg czyni cuda przygotowanym – mam na myśli, tych, którzy nie zwlekają z badaniami i działaniami profilaktycznymi. Kiedyś wysłuchałem w czeskim radiu wywiadu z pewnym szwajcarskim lekarzem – czeskim emigrantem. Powiedział, że pacjenci wierzą w jego umiejętności medyczne do tego stopnia, iż czasami wystarczy jego głos i słowa uspokojenia, aby nawet ciężko chore osoby odczuły ulgę, mniej ich bolało, spadło ciśnienie itd. Był to po prostu zwykły efekt placebo. Ich wiara im pomagała i, jak się okazuje, niekoniecznie musiała to być wiara w Boga... Chciałbym, żeby właśnie taką rolę spełnił artykuł o mojej mamie, żeby tchnął ducha nadziei w tych, którzy zwątpili we własne siły. Wiem, że nie wszystkim uda się pokonać raka, ale podzielenie się z własnymi przeżyciami nic nikogo nie kosztuje, a może zdziałać cuda.
 
* * *
 
   Historia walki z rakiem mojej matki – Danuty Lojek ma swój początek już w czasie jej poczęcia, ponieważ mutację genetyczną odziedziczyła najprawdopodobniej po ojcu. Mama urodziła się w 1938 r. w Przemyślu jako czwarte dziecko plutonowego 38. Pułku Strzelców Lwowskich i jego ukraińskiej małżonki. Rodzina żyła w dostatku i  wszystko wskazywało na to, że Danusia będzie miała szczęśliwe dzieciństwo i  życie. Jednak los chciał zupełnie inaczej. Na przełomie lat 1938/39 rodzina przeprowadziła się do Warszawy, na Pragę. Kiedy Danusia miała 9 miesięcy, umarła jej matka z  powodu następstw powikłań poporodowych. Mając dokładnie rok została całkowicie osierocona; na raka wątroby zmarł jej ojciec. Rodzice Danusi zostali pochowani na cmentarzu wojskowym na Powązkach. Czwórką osieroconych dzieci zaopiekowali się ciocia i wujek, którzy wywieźli je jeszcze przed wybuchem II wojny światowej do Czech, gdzie wszyscy pozostali na zawsze. Danusia wyrastała po wojnie w straszliwej biedzie na Zaolziu, choć jej ciocia wywiązywała się z roli przybranej matki najlepiej jak mogła. Po osiągnięciu dojrzałości mama rozpoczęła pracę w charakterze pomocy dentystycznej. Poślubiła polskiego autochtona z Zaolzia i urodziła syna.
 
   W wieku 28 lat po raz pierwszy usłyszała straszliwą diagnozę: złośliwy rak jelita cienkiego. Były to lata sześćdziesiąte zeszłego stulecia, a w tych czasach był to raczej pewny wyrok śmierci. Idąc na operację do zwykłego szpitala miejskiego w  Karwinie, miała świadomość, że do domu już nie wróci, a  jeżeli tak, to tylko po to, aby umrzeć. Los się do niej jednak uśmiechnął. Przeszła udaną operację, otrzymała rentę inwalidzką i wyzdrowiała. Obawiała się nawrotu choroby i  przerzutów, ale po 5. latach lekarze stwierdzili, że jest zupełnie zdrowa i zabrano jej rentę. Wtedy była chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Dziękowała Bogu za „drugie” życie i możliwość wychowywania dziecka. Nawet w najgorszym śnie nie przypuszczała, że podobną diagnozę usłyszy w życiu jeszcze pięć razy.
 
   W wieku 45 lat pojawił się złośliwy guz macicy. Znowu operacja, jednak tym razem już z serią promieniowań jonizujących oraz chemioterapią. Powtórnie przyznano mamie rentą inwalidzką, którą otrzymuje do dzisiaj. Kolejne zachorowania na złośliwe nowotwory u  mojej mamy opiszę w  wersji skróconej. W  wieku 51 lat rozpoznano u  niej złośliwy nowotwór jelita grubego, wykonano udaną operację, serię radioterapii oraz podano chemioterapię. Trzy lata później rak zaatakował odbytnicę. Kolejna operacja, radio- oraz chemioterapia. W  wieku 59 lat zdiagnozowano u mamy raka piersi. Wykonano mastektomię i  zastosowano leczenie uzupełniające radio-chemioterapią. Był to szczególnie trudny okres w życiu mojej mamy, ponieważ pod koniec terapii zmarł na chorobę Alzheimera mąż, którym sama się opiekowała. W wieku 75 lat usunięto jej złośliwy nowotwór skóry, tym razem leczenie polegało tylko na zabiegu chirurgicznym z miejscowym znieczuleniem.
 
   Taką statystykę łatwo i szybko się czyta – jednak należy pamiętać, że za każdym razem mama przeżywała wszystko od nowa, żegnała się z  życiem i przygotowywała się na spotkanie z Bogiem. Odbiło się to wszystko oczywiście na jej kondycji psychicznej.
 
   W 2006 r. przeprowadzono u mamy badanie genetyczne, które wykazało u niej zespół Lyncha (HNPCC). Od tego czasu u mamy corocznie przeprowadzana jest kolonoskopia oraz szereg innych badań, aby jak najwcześniej rozpoznać i usunąć powstające zmiany nowotworowe, które niestety od czasu do czasu będą się pojawiały do końca jej życia. Mama ma więc niezbyt wesołe życie, ale dzięki niezłomnej wierze w Boga i opiece wspaniałych lekarzy ze zwykłego miejskiego szpitala, zdołała pokonać już sześciokrotnie chorobę nowotworową. Jeżeli już wspominam lekarzy, to z dumą chcę podkreślić, że nasz lekarz rodzinny oraz chirurg w szpitalu w Karwinie-Raju, który operował większość nowotworów mamy, to polscy autochtoni z Zaolzia. Są to znakomici specjaliści i  oddani pacjentom lekarze, którzy z  pewnością mogliby pracować w najlepszych światowych klinikach. Jest jeszcze jedna ciekawostka z życia mojej mamy. Z racji przebytych chorób nowotworowych, jest pacjentką przychodni onkologicznej w  Karwinie od 1966 r. Co oznacza, że jest pacjentką z najdłuższym, 51-letnim stażem w  tej placówce (a  może w całych Czechach...). Pani onkolog, która aktualnie opiekuje się mamą, nie było jeszcze w ogóle na świecie, kiedy mama była już pacjentką wspomnianej przychodni w Karwinie. Jest to chyba niezły wynik i  niezła reklama dla fachowości zaolziańskich lekarzy. Oczywiście zbieg okoliczności spowodował, że Pani onkolog w przychodni jest również polską autochtonką z Zaolzia.
 
Vladislav Lojek

GPO Wydanie specjalne 2017

» powrót

©2024 Polska Koalicja Pacjentów Onkologicznych

Projekt i wykonanie: Net Partners