• YouTube
  • Facebook
  • Twiter

Newsletter

Zgoda RODO

Krzysztof Suterski

Widzę związek pomiędzy wiedzą na temat choroby, a komfortem życia

Krzysztof Suterski jest artystą, malarzem i śpiewakiem, pacjentem z cukrzycą i po leczeniu z powodu raka gardła. Pan Krzysztof dzieli się swoimi doświadczeniami oraz przemyśleniami na temat życia z chorobami, które może być twórcze i wysokiej jakości, jeśli pacjent jest dobrze leczony i posiada wiedzę na temat swojej choroby.

   Do 2008 roku nie wiedziałem, co to choroba i  byłem przekonany, że jak będę prowadził sportowo-higieniczny tryb życia, to nigdy i  nic mi nie zagrozi. Do 21. roku życia uprawiałem sport wyczynowo – bieg 400 m przez płotki – niestety kontuzja uniemożliwiła mi kontynuowanie kariery sportowej. Ponadto miałem, i  mam do dzisiaj dwie pasje: malarstwo i śpiewanie.

   Historia mojej pierwszej choroby jest w  dużej mierze historią mojego życia i oczywiście vice versa. Chcę przez to powiedzieć, że nigdy nie mogłem pozwolić sobie na to, aby zapomnieć o  cukrzycy typu drugiego, która przyplątała się do mnie. Z drugiej strony choroba nie zwalnia z  życia, z  obowiązków, marzeń, ambicji, nawet bardzo odważnych planów, które mogą się udać tylko wtedy, gdy dobrze poznamy nasz „słodki problem”.

   Na cukrzycę zachorowałem w  2008 roku. Początkowo nie miałem żadnych objawów. Do szpitala trafiłem w ostatnim momencie z  cukrem 490 mg/dl. Wiadomość o tej chorobie była dla mnie jak wyrok dożywocia bez możliwości apelacji. Było to traumatyczne przeżycie. Musiałem zrezygnować ze słodyczy, które tak lubiłem. Zacząłem żyć marzeniami. Chciałem malować jak najlepiej i  zostać artystą docenionym przez otoczenie. W przetrwaniu tego trudnego czasu bardzo pomogła mi też rodzina i znajomi. Pogodziłem się z tą chorobą i  nauczyłem się z  nią żyć. Czas pokazał, że z cukrzycą można prowadzić takie samo życie, jak zdrowy człowiek, a jedynie trzeba pilnować, co, ile i kiedy jeść i pić. Z biegiem lat mój tryb życia był identyczny, jak przed chorobą.

   Jesienią 2013 roku, budząc się rano po koncertach, zacząłem odczuwać ból gardła. Objawy przypominały symptomy infekcji górnych dróg oddechowych i z tego powodu początkowo zlekceważyłem je i  jedynie zażywałem tabletki na grypę i  ból gardła. Niestety ból nie mijał, więc poszedłem do lekarza rodzinnego, który stwierdził, że lepiej będzie, jak obejrzy mnie specjalista laryngolog.

   Udałem się ze skierowaniem do przychodni, gdzie jak wiadomo trzeba się zapisać i czekać na termin wizyty. Miałem szczęście, że czekałem tylko trzy tygodnie. Wizyta jak wizyta. Proszę siadać, co dolega, sprawdzenie stanu gardła i  diagnoza. Laryngolog stwierdził, że mam infekcję i muszę zażywać antybiotyk. Było to w  październiku. Przyszedł grudzień, a poprawa nie nastąpiła. Kolejna wizyta u  specjalisty polegała jedynie na obejrzeniu gardła i dalszej terapii antybiotykiem. W styczniu 2014 r. kolejna wizyta i  zmiana antybiotyku. Następne dwa miesiące i  nic, żadnej poprawy, więc postanowiłem zmienić specjalistę i  udałem się do mojej poradni, w  której przyjmował doktor, na pierwszy rzut oka, bardzo sympatyczny i konkretny.

   Przedstawiłem, co i  od kiedy mi dolega i  obserwowałem co będzie robił. I robił –  dosłownie to samo co poprzedni, lecz po chwili ciszy powiedział, że mam guza. Byłem zdziwiony, ponieważ poprzedni specjalista identycznie mnie badał i  niczego nie widział. Zaprosił mnie do przyszpitalnej przychodni, w której pracował, w celu zrobienia dokładniejszych badań.

   Dostałem skierowanie na badania do Wielkopolskiego Centrum Onkologii. Przychodnia Centrum Onkologii zrobiła na mnie ogromne wrażenie od samego wejścia – wystrojem, obsługą i  życzliwością personelu. Badanie za pomocą specjalnego sprzętu wyposażonego w  mini kamerę, potwierdziło wstępne rozpoznanie guza, ale na pocieszenie pan doktor wyjaśnił mi, że to wczesne stadium i jest duża szansa na wyzdrowienie. Miałem czekać na telefon ze szpitala z  informacją o terminie operacji.

   Na początku lutego, kiedy malowałem obraz, zadzwonił telefon i usłyszałem – Tu Centrum Onkologii, zapraszamy na operację 14 lutego 2014 r. Na tym skończyły się moje marzenia o cudzie i zaczęło oswajanie z myślą, że 14 lutego muszę zameldować się w Centrum Onkologii, „dać sobie poderżnąć gardło”, póki mój sobowtór (jestem zodiakalnym Rakiem) siedzi tylko tam i nie rozpoczął jeszcze zwiedzania dalszych zakątków (podobno lubi wątrobę i kości, może też płuca).

   Walizka do szpitala czekała spakowana, kierowca był umówiony na rano. W ciszy i zamyśleniu zajechałem do szpitala, gdzie zostałem przyjęty na oddział Onkologii Głowy i Szyi. Tam dostałem na rękę opaskę z danymi, przydzielono łóżko i skierowano na badania krwi, płuc, USG.

   Następnego dnia zgodnie z poleceniem anestezjologa najpierw się wykąpałem, a dopiero potem zażyłem tabletkę rozweselająco-otumaniającą. O  7.55 wysłałem ostatniego maila (tylko dlatego wiem, która była godzina). W szpitalnym stroju, czepku i  klapkach siedziałem na łóżku, a obok mnie kroplówka. Pielęgniarka, nawet już nie pamiętam która, posadziła mnie na wózek i rozpoczęliśmy podróż na salę operacyjną. Drogę na salę operacyjną pamiętam tylko częściowo, ponieważ zaczęły działać środki nasenne. Co było dalej, nie bardzo kojarzę.

   Po pewnym czasie słyszę głos – budzimy się. Gorzej było ze wstaniem, chciałem się podnieść, lecz nie mogłem. Bardzo ciekawie i  zręcznie przełożono mnie ze stołu operacyjnego do łóżka. Pamiętam powrót, ale jak znalazłem się na sali zasnąłem i  spałem prawie cały dzień. Następnego dnia, od rana to już taniec, śpiew i  szaleństwo, czyli można jeść i  pić. Najpierw powoli, jak żółw ociężale, małe łyżeczki, a potem, jak już ruszyła maszyna, to mam wrażenie, że jadłem cały dzień. Kolacja o 16.30 to naprawdę zabawna pora ostatniego posiłku, pod warunkiem, że ma się coś w stoliku. Tymczasem nadeszła 6. rano (o  tej porze zaczyna się ruch na oddziale), czym prędzej poszedłem się wykąpać i ochoczo zabrałam się do pakowania swoich manatków. O  7.30 byłem już gotowy i  czekałem z  niecierpliwością na obchód. Wreszcie nadszedł ten moment, kiedy dowiedziałem się, że naprawdę mogę robić wszystko (z wyjątkiem śpiewania), pić (byle nie słodkie), tańczyć, pływać, skakać, gdy tylko kondycja mi na to pozwoli. Dostałem receptę na leki,  informację o przebytym leczeniu, i  skierowanie na kontrolne badania w Przychodni WCO. Wreszcie otrzymuję wypis, uścisk z  kolegami – żebyśmy się tu więcej nie spotkali. Na dworze mimo lutego, wiosna, że aż dech zapiera – ulica Garbary. Po miesiącu badanie kontrolne pokazało, że wszystko jest dobrze, więc wróciłem do pracy po dwóch miesiącach przerwy, mimo zakazu śpiewania minimum trzech miesięcy. Oszczędzałem się, ale w trakcie śpiewania zapominałem się i doigrałem się. Ból nawrócił, więc poszedłem do mojego pana doktora, który po obejrzeniu powiedział: śpiewałeś. Z  opuszczoną głową odpowiedziałem że, tak. Niestety musiałem mieć ponownie zabieg. Po zabiegu zgodnie z instrukcją przez 3 miesiące nie śpiewałem. Po tym okresie delikatnie zacząłem przygotowywać struny do wysiłku. Obecnie dzięki szybkiej interwencji pana doktora, jestem sprawny, mogę śpiewać i cieszyć się życiem. Każdemu z kim rozmawiam mówię, że najdrobniejszych objawów nie można lekceważyć i  trzeba zbadać się, im szybciej, tym większa szansa całkowitego wyleczenia, a rak to nie koniec życia.

   Dzisiaj maluję, śpiewam – wykonuję swoje wymarzone zajęcia, codziennie uprawiam sport – pływam, jeżdżę na rowerze lub biegam. Buty do biegania i strój pływacki biorę na każdy wyjazd. Moje dolce vita jest udane dzięki wyjątkowemu mariażowi edukacji i  nowoczesnej terapii. Z  perspektywy lat widzę związek pomiędzy wiedzą na temat choroby, a komfortem życia.
 
Krzysztof Suterski

GPO 5/2017

» powrót

©2024 Polska Koalicja Pacjentów Onkologicznych

Projekt i wykonanie: Net Partners