• YouTube
  • Facebook
  • Twiter

Newsletter

Zgoda RODO

Agnieszka Witkowicz-Matolicz

To one dały mi nadzieję

Agnieszka Witkowicz-Matolicz – dziennikarka i reporterka, socjolożka. Obecnie szefowa Informacji w Radiu Muzo FM. Wcześniej związana z RMF FM, TOK FM i Radiem PiN, współpracowała też z Polsat News, TVP Info i WP.pl. Na raka piersi zachorowała w wieku 32 lat, rok po tym, gdy została mamą. Uważna obserwatorka życia i ludzi, lubi odkrywać fakty i walczyć ze stereotypami, także jeśli chodzi o raka. Przykładem tego jest jej książka „Niezwykłe Dziewczyny”, będąca zapisem historii młodych kobiet z rakiem piersi. Czytelnikom „Głosu” Agnieszka opowiada swoją historię.

   Bezbrzeżne przerażenie i paniczny strach. Strach, który aż boli w kościach, rozprzestrzenia się po całym ciele i nie może odpuścić. Nic nie było w stanie go zagłuszyć. Czarne myśli kłębiły się w głowie w czasie długich, bezsennych nocy, smutek i przygnębienie nie dawały spokoju w dzień. Raz po raz pojawiało się pytanie – co ze mną będzie, czy jeszcze zobaczę kiedyś wiosnę i jak wykorzystać czas, który mi pozostał. A z tyłu głowy kołatała się myśl, że to nie może być prawda, że to tylko makabryczny, przerażająco realistyczny sen, z którego za chwilę się obudzę.
 
   Miałam 32 lata, świetną pracę, kochającego męża i roczne dziecko. Właśnie zaczynałam powoli odzyskiwać jaką taką równowagę po rewolucji, którą okazało się powiększenie rodziny. Wtedy wyczułam guzek w piersi. Nic takiego, pomyślałam, to pewnie z powodu karmienia. Lekarze tylko utwierdzili mnie w tym przekonaniu, choć dla uspokojenia zalecili USG. Jakże wielkie było zdziwienie moje i lekarza, gdy zobaczył guza. Sprawy potoczyły się szybko: biopsja, dodatkowe badania i diagnoza: rak piersi.
 
   Do dziś z lawiny informacji, która mnie wtedy zalała, kołaczą mi w głowie pojedyncze, kluczowe zdania: „niestety jest to nowotwór złośliwy”, „to się leczy, najprawdopodobniej umrze pani na coś innego”, „nie wiem, dlaczego pani zachorowała, niech pani zapyta księdza”. Nie wierzyłam, dopóki nie dostałam pooperacyjnego wyniku histopatologicznego. Cały czas żywiłam się nadzieją, że to jakaś nieprawdopodobna pomyłka.
 
   Nie mogłam uwierzyć, że mam raka piersi, wydawało mi się, że to choroba pań w wieku dojrzałym, nie może przecież dotknąć młodej matki, jeszcze w dodatku karmiącej.
 
Ciągle pokutuje w Polsce mit jakoby karmienie piersią miało zapobiegać nowotworom, a ciąża to jedyny okres w życiu kobiety, gdy naprawdę robi się sporo badań. Moje wyniki dotychczas były książkowe, choć oczywiście piersi nikt w ciąży nie badał. To kolejny mit, że z USG trzeba poczekać do końca karmienia. Ja nie poczekałam i to mnie uratowało.
 
   Początki przeprawy z rakiem nie były łatwe. Lekarz z prywatnej placówki, ten, który robił mi biopsję i wręczał wynik, traktował mnie trochę jak „śmierdzące jajo”, nie bardzo wiedział, jak leczyć matkę karmiącą. Załamywał nade mną ręce, twierdził, że „to nieszczęście”, że karmię i że w związku z laktacją nie ma dla mnie innej drogi leczenia, jak tylko mastektomia. Niestety, choć był to lekarz z polecenia – nie miał wiedzy i nawet, gdy już przyszła informacja o receptorach mojego guza – nie miał konkretnego pomysłu na terapię. Za to był bardzo chętny, żeby mnie operować – najlepiej od razu. Skonsultowałam tę decyzję z ginekologiem, który prowadził moją ciążę, dopytywałam o innych specjalistów, usłyszałam, że w raku piersi to w sumie wszystko jedno, bo i tak są standardy i wszędzie dostanę tę samą terapię. Tylko szczęście i przebłysk przytomności umysłu sprawiły, że nie zostałam zupełnie niepotrzebnie okaleczona.
 
   A wszystko przez Jana Brzechwę i „Żabę”, która była chora. Pamiętacie ten wierszyk, w którym żaba się „leczyła i suszyła”, bo „doktora chora słucha”? Na końcu „uschła tak, że po troszku, została z niej garstka proszku”. Czytałam ten uroczy skądinąd i cudownie napisany wiersz po raz kolejny mojemu synkowi, wsłuchiwałam się w poetycki kunszt i rytm i wtedy mnie coś tknęło. Z tyłu głowy pojawiła się myśl, że lekarz, do którego trafiam, może nie mieć racji, że warto pójść na jeszcze jedną konsultację. I to okazało się zbawienne.
 
   Dopiero od kolejnego lekarza dowiedziałam się, że laktacja nie jest żadnym przeciwskazaniem do operacji oszczędzającej, co zmieniło diametralnie moją perspektywę. Rak wydał mi się mniej groźny, a leczenie mniej przygnębiające. Poczułam, że choroba nie zabierze mi tak dużo, jak myślałam. Zaczęłam dopytywać, czy będę mogła kiedyś jeszcze zostać jeszcze mamą. Tu też onkolodzy-mężczyźni nie mieli jednoznacznej odpowiedzi, trochę się wstydzili rozmawiać o „kobiecych sprawach”. Jeden z nich skierował mnie do warszawskiego Centrum Onkologii.
 
   Pani doktor Katarzyna Pogoda konkretna i kompetentna, ale jednocześnie pełna energii, jako pierwsza dała mi nadzieję – i na to, że będę mogła jeszcze mieć dzieci (podpowiedziała jak zabezpieczyć płodność) i na to, że po leczeniu wrócę do normalnego życia. Skrupulatnie przyjrzała się moim wynikom i podjęła decyzję o terapii. Dostałam miesiąc radioterapii i  hormonoterapię na 5 lat. Taka kombinacja ma być dla mnie najskuteczniejsza. I bardzo mocno w to wierzę.
 
   Dziś jestem prawie dwa lata po diagnozie i patrząc z  perspektywy czasu cieszę się, że drogą krętą, bo krętą, ale w końcu trafiłam do gabinetu 19 w warszawskim Centrum Onkologii. To właśnie tam poznałam pierwsze „Niezwykłe Dziewczyny”. Młode pacjentki, które postanowiły chorować zupełnie inaczej, kolorowo, niestereotypowo, z uśmiechem i pozytywnym nastawieniem. To one dały mi nadzieję, energię i wsparcie. Sprawiły, że na chorobę spojrzałam nie tylko jak na ogromne wyzwanie, ale też na doświadczenie, które ma mnie czegoś nauczyć, zmienić podejście do życia. Za to jestem im ogromnie wdzięczna.

GPO 5/2018

» powrót

©2024 Polska Koalicja Pacjentów Onkologicznych

Projekt i wykonanie: Net Partners