Ks. Władysław Duda założyciel i dyrektor Archidiecezjalnego Zespołu Domowej Opieki Paliatywnej w Warszawie, od 1987 roku związany z ruchem hospicyjnym w Warszawie, przez wiele lat pełniący funkcję duszpasterza służby zdrowia w Warszawie. W 2006 roku odznaczony wyróżnieniem „TOTUS”. W 2002 roku otrzymał medal „Zasłużony dla Miasta Stołecznego Warszawy”.
Przystępując do pisania artykułu brakuje mi tego wszystkiego, o czym napisałem wyżej. Mam go skierować do osób chorych onkologicznie, ale przecież każdy jest inny. To tak jak z mówieniem kazania, które kieruję do grupy osób. Z jednej strony chciałbym, aby każdy z tej grupy słuchających przyjął to, co mówię, tylko do siebie, a z drugiej strony wiem, że nie dam rady wygłosić kazania, kierując go do każdego z osobna. Przepraszam więc z góry, jeżeli nie spełnię oczekiwań, jeżeli tych parę napisanych słów nie będzie pomocą w codziennym mozoleniu się ze sobą. Człowiek, który z pokorą przyjmuje od Boga dar Wiary, nigdy swoją postawą nie zrani drugiego człowieka. Z taką pokorą chcę pisać ten artykuł.
Lęk i poczucie presji, wywołujące czasem złość, targają dzisiejszym człowiekiem prawie codziennie, robiąc spustoszenie we własnym wnętrzu, życiu, relacjach rodzinnych, sąsiedzkich, koleżeńskich, w miejscu pracy… oraz czasem w relacjach z Panem Bogiem. Próbujemy wtedy jakoś sobie radzić samemu, czasem z pomocą bliźnich, czasem z pomocą Pana Boga, czasem z pomocą spowiedników, terapeutów. Skutki są różne i dopóki jesteśmy zdrowi staramy się iść do przodu, ale kiedy dołączy się choroba, to lęk i właśnie poczucie presji czy niesprawiedliwości potęgują się, a czasem wręcz nas paraliżują.
„Albowiem nie dał nam Bóg ducha trwożliwości, ale mocy i miłości i trzeźwego myślenia.” (2Tm 1,7).
Tak bardzo nam trzeba pokonać trwogę i lęk. Ból jest sygnałem ostrzegawczym, że coś się w organizmie dzieje. Podobnie jest z lękiem. Uczucie lęku informuje mnie, że w jakiejś sferze mojego życia zabrakło mocy i miłości, a być może przede wszystkim trzeźwego myślenia.
Właśnie, w tym codziennym mozoleniu się ze sobą, z innymi, w zabieganiu, posługujemy się często schematami myślowymi, których wzorce nieustannie poddają nam środki masowego przekazu i rozmowy z osobami równie zabieganymi, w których bezwiednie powielane są przekonania i opinie nie zweryfikowane przez ducha trzeźwego myślenia. Te bezwiednie powielane konstrukcje myślowe często dotyczą naszego życia duchowego i psychicznego oraz związanego z nimi zdrowia somatycznego.
Lęk wywołany postawioną diagnozą najczęściej spowodowany jest właśnie zasłyszaną obiegową tezą, która potrafi zdominować trzeźwość myśli. Możemy wyróżnić dwa rodzaje lęku. Pierwszy pozytywny, o którym Biblia mówi: „Bojaźń Boża początkiem mądrości”. Jest to ten rodzaj lęku, dzięki któremu mobilizujemy się, otwieramy ku przyszłości, otwieramy się na współpracę z Bogiem. Drugi rodzaj to lęk negatywnie oddziałujący w naszym życiu, paraliżujący nas, sprawiający, że zamykamy się w sobie oraz zamykamy się na Boga i bliźnich. Chrystus Pan chce nas wyzwolić od takiego lęku, gdy z mocą mówi: „Nie lękajcie się. Ja jestem” oraz „Nabierzcie Ducha i podnieście głowy”. Wielokrotnie wzywa nas też do czuwania, które ma na celu ochronę przed zamiarami zła, którego podstępnym narzędziem jest często wywołanie lęku.
Miałem na studiach seminaryjnych wykładowcę, profesora biblistyki, świetnego znawcę kultury etiopskiej, człowieka wielkiego formatu, który tak prowadził zajęcia, że wstyd było przyjść na nie nieprzygotowanym. To, co nas studentów mobilizowało do przygotowania się na te wykłady, nie było lękiem przed złą oceną, jak w przypadku innych wykładowców, ale taką postawą, która pokaże nasz szacunek a może nawet miłość do wykładowcy i jego przedmiotu. Piszę o tym dlatego, że chcę dać przykład właśnie pozytywnego lęku, który bazuje na miłości i ma zawsze odniesienie do wartości wyższych, a w rezultacie do Boga, natomiast Biblia mówi o nim jako o „bojaźni Bożej”.
„Szukajcie prawdy a prawda was wyzwoli.” Te słowa Chrystusa Pana są czasem interpretowane tak, że ich wypełnienie wydaje nam się niemożliwe, nieżyciowe, czasem wręcz sprzeczne z przykazaniem miłości. Interpretacja tego wezwania może powodować w nas właśnie paraliżujący wręcz lęk, który czasami nawet nie pozwala nam przeprowadzić badań, mogących potwierdzić diagnozę, której się obawiamy, jak również powoduje zamieszanie i nieporozumienia wśród najbliższych, gdy staramy się tę diagnozę ukryć. W szukaniu prawdy, jak i w jej przyjęciu, potrzebna jest wiara w to, że „nie dał nam Bóg ducha trwożliwości, ale mocy i miłości i trzeźwego myślenia”. I jeszcze jest coś ważnego – czas. Dajmy sobie czas, to znaczy zatrzymajmy się. Gdy otrzymujemy diagnozę, która jest trudna do przyjęcia, a może nawet wywołuje lęk czy panikę, to musimy zatrzymać się w naszym życiu niezależnie od tego, jak szybko przez to życie idziemy. Musimy zatrzymać się, to znaczy dać sobie czas, aby otworzyć się właśnie na „Ducha Mocy, Miłości i trzeźwego myślenia”. W codziennej krzątaninie, zwłaszcza gdy zaczyna szwankować zdrowie i z niepokojem obserwujemy tego objawy, to wówczas chowamy się w sobie, zamykamy, wstrzymujemy oddech, tak jak byśmy chcieli stać się niezauważalni, przeczekać chwile trwogi. Nie zdajemy sobie sprawy, że przyjmując taką postawę nie tylko fizyczną i psychiczną, ale i duchową, odcinamy się od tego, czego najbardziej w tym momencie potrzebujemy, to znaczy od źródła Ducha, Ducha Bożego, Ducha Prawdy dającego nam wyzwolenie. Ważne jest to, abyśmy tej prawdy, której się baliśmy, albo cały czas boimy, nie zawęzili do samej tylko choroby, ale starali zobaczyć ją w szerszym kontekście naszego życia.
Choroba, szczególnie ta nowotworowa, powodowana jest często naszym życiem, tym jak patrzymy na świat, jak widzimy nas samych, jak patrzymy na bliźnich, szczególnie bliskich, może nawet najbliższych. Bywa tak, że to choroba uświadomi konkretnie mi, jakie błędy popełniłem w moich relacjach do innych, albo do samego siebie i to może nawet szczególnie do samego siebie. Żeby dostrzec tak szeroko kontekst przyjęcia prawdy o chorobie potrzeba nam właśnie wiary w to, że „ nie dał nam Bóg ducha trwożliwości, ale mocy i miłości i trzeźwego myślenia”. Właśnie ten Duch trzeźwego myślenia usposabia nas do tego, abyśmy nabrali najpierw dystansu do samych siebie, do swojego życia, a wtedy dystans do choroby przyjdzie już sam.
Od czego więc zacząć? Biblia daje nam niemal precyzyjną instrukcję. Chrystus Pan opisując czasy apokaliptyczne, kiedy to „ludzie mdleć będą ze strachu w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi” mówi do nas wszystkich: „A gdy się to dziać zacznie nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie”. (Łk 21,28)
Aby nabrać ducha trzeba się najpierw zatrzymać w swojej krzątaninie, jak już wspomniałem. Musimy więc znaleźć czas – tylko dla siebie i znaleźć miejsce spokojne – tylko dla siebie. Starajmy się nabrać ducha najpierw dosłownie fizycznie tzn. głęboko odetchnijmy raz, drugi, trzeci, no a przy tym podnieśmy głowy tzn. wyprostujmy się, wyciągnijmy kręgosłup. Biblia opisuje jak Bóg stwarzając człowieka tchnął w jego nozdrza tchnienie życia. Dzieło stworzenia nie dokonało się w czasie przeszłym. Ono dokonuje się przecież nieustannie. Bóg nieustannie tchnie w nasze nozdrza życie i robi to z miłością. Potrzeba nam nieustannie uświadamiać sobie, że w tym tchnieniu nie ma choroby, ale właśnie Życie, Moc Ducha, Miłość. Czujemy, jak po wyprostowaniu się i głębokich oddechach przychodzi z czasem trzeźwość myślenia. Zaczynamy inaczej patrzeć na bliźnich, a szczególnie na siebie. Często wtedy zaczynamy uświadamiać sobie, że nasze życie zmierza w jakimś dziwnym kierunku, zupełnie nie tam, gdzie chcieliśmy iść. Dostrzegamy to dopiero, gdy podnieśliśmy głowę i nabraliśmy Ducha. Możemy wtedy dojść do bardzo odkrywczego wniosku, że trzeba zmienić kierunek drogi, kierunek życia, czyli dokonać zwrotu. Biblia nieustannie przypomina nam o konieczności takiego postępowania, czyli o nawróceniu. Decyzja o zmianie kierunku naszej drogi, a konkretnie mojej drogi, czyli o moim nawróceniu wydaje się bardzo słuszna tym bardziej, że zachęca nas do tego Chrystus Pan, ale co zrobić, żeby znowu nie stracić kierunku? Może warto jednak, trzeźwo pomyśleć o tym, co było przyczyną, że poprzednio poszedłem nie tam, gdzie chciałem? Ta przyczyna wydaje się być oczywista. Nie podnosiłem głowy stąd nie miałem kontroli nad kierunkiem. Patrzyłem tylko pod nogi, żeby się nie przewrócić. Zabrakło mi szerokiego spojrzenia, dzięki któremu nie tylko można korygować drogę, ale – co też bardzo ważne – cieszyć się światem, uśmiechać do ludzi, jednym słowem otwierać swoje serce.
Zadaję sobie dalej pytanie, co robić, żeby nie patrzeć tylko pod nogi, dlaczego nie szedłem do tej pory z podniesioną głową? Znowu potrzebuję ducha trzeźwego myślenia. W miarę jak nad tym wszystkim się zastanawiam, udaje mi się coraz lepiej spojrzeć na siebie. Obraz ten widzę coraz ostrzej, dostrzegam, że obok mnie leży jakiś bagaż. Uświadamiam sobie, jak bardzo przygniatał mnie jego ciężar, kiedy szedłem. Teraz, kiedy zatrzymałem się na chwilę, aby nabrać Ducha i podnieść głowę, to go musiałem odruchowo zdjąć z pleców, a może nawet sam z nich zleciał. A no tak, to dlatego idę taki pochylony i patrzę tylko pod nogi. Ale skąd ten bagaż? To ja coś takiego niosę? Co to jest?
Przyglądamy się bliżej i dostrzegamy, że jest to mnóstwo różnych tobołków i zawiniątek. No to teraz, jak leżą zwalone obok, może warto do nich zajrzeć, żeby sprawdzić, czy warto je wszystkie dalej dźwigać. Boimy się je otworzyć, żeby nie powróciły złe wspomnienia, pozornie pozałatwiane problemy. To nic, że są ciężarem, grunt, że szczelnie zawiązane. Wielu spośród nas jest gotowych nieść dalej te tobołki byle pozostały zamknięte. Skoro jednak zatrzymaliśmy się w naszej drodze i nabraliśmy Ducha, łatwiej nam na odwagę, aby je rozpakować. Okazuje się, że te tobołki to „nasze skarby”: przywiązania, przyzwyczajenia, przekonania, wspomnienia, urazy, lęki, przypadłości, uprzedzenia, imaginacje, złośliwości, bóle, zranienia, żale, winy, rozgoryczenia, wyrzuty sumienia i jeszcze wiele, wiele innych prawdziwych i urojonych. Wiele z nich sami powkładaliśmy sobie na plecy, ale też wiele pozwoliliśmy sobie włożyć w przekonaniu, że to dla naszego dobra.
Stajemy przed pytaniem, co z tym wszystkim zrobić? W chwili przeglądania tego bagażu okazuje się, że duża część jego zawartości nadaje się na wyrzucenie, bo są to urojenia, uprzedzenia, imaginacje itp. Inna część wymaga uporządkowania. Z resztą, która jest tym prawdziwym ciężarem idę do konfesjonału.
Ruszamy w drogę. Już w innym kierunku, z podniesioną głową i z Mocą Ducha. Już bez bagażu pełnego lęków, z otwartym na Boga i bliźnich sercem.
Świadomość postawionej diagnozy pozostaje, ale lęk już jest inny. A może nawet to nie lęk tylko taka mobilizacja jak przed egzaminem, bojaźń boża prowadząca do mądrości, która da odwagę i moc, aby zmierzyć się z chorobą.